Marina di Venezia

Witam ponownie. Po powrocie z ostatniego wyjazdu kamperem i obróbce najciekawszych zdjęć zabieram się do napisania krótkiego sprawozdania z wyjazdu.

Wyjazd nastąpił nieco później, niż był początkowo planowany, powodem zaś był przyjazd naszych przyjaciół z Gruzji i nieoczekiwane spotkanie z absolwentami Technikum Mechanicznego w Kętrzynie, rocznik 1968-73, klasa 5a, po 50 latach od matury.

Tak więc, jak zawsze po wcześniejszym zapakowaniu niezbędnych rzeczy do kampera, wcześnie rano 21.09 2023r. wyruszyliśmy w podróż ze Szczecina, a właściwie Pilchowa do Włoch, do miejsca, które odwiedziliśmy rok wcześniej, a mianowicie kempingu Marina Di Venezia. Kemping ten położony jest na lagunie otaczającej Wenecję i znajduje się ca 2 km od portu Punta Sabbioni, z którego co kilkadziesiąt minut kursują statki do największych atrakcji regionu: Wenecji, Murano i Burano. Pierwszego dnia postanowiliśmy przejechać jak najdłuższy odcinek trasy liczącej 1296 km. Zazwyczaj planujemy noclegi po przejechaniu około 650- 700 km. Większość trasy to autostrady, a więc podróż jest zdecydowanie szybsza od jazdy po drogach krajowych i chyba jednak nieco bezpieczniejsza. Z Pilchowa nieco boczną trasą objechaliśmy centrum Szczecina i dojechaliśmy do granicy w Kołbaskowie, a stąd już autostradą do Berlina, następnie obwodnicą do autostrady nr9 i już tylko na południe. Po wjechaniu na popularną „dziewiątkę”  po kilkudziesięciu minutach przerwa na kawę i małe śniadanko, a następnie dalej w trasę. Ze względu na konstrukcję kampera, duży opór powietrza, a więc i duże zużycie paliwa przy zbyt dużej prędkości, staraliśmy się jechać z prędkością około 95 km/godz. Prędkość jest zbliżona do tej z jaką porusza się zdecydowana większość ciężarówek, a więc unikaliśmy ciągłego ich wyprzedzania. Żeby czas się nie dłużył puściliśmy sobie audiobooka  „Dżumę” Alberta Camus, którą wspaniale czyta  (9 godz. 18 min.)Adam Ferency. Po przejechaniu około 500 km zatrzymujemy się na tankowanie na Rastsaette Frankenwald  i dalej w trasę. Niestety cena paliwa znacznie wyższa od tej w Polsce. Kiedyś była tu dobra restauracja, obecnie przejęta przez Serways i z w miarę dobrego jedzenia nic nie zostało, same fastfoody. W połowie września dzień jest już wyraźnie krótszy i trzeba było ruszyć dalej aby za dnia przejechać jak najdłuższy odcinek trasy. Mamy szczęście, ponieważ ruch nie jest zbyt duży, a pogoda dopisuje. Po kilku godzinach wjeżdżamy na obwodnicę Monachium. Po lewej stronie widać białą kopułę słynnej Alianzareny, stadionu Bayernu, który był przez kilka ładnych lat domem Lewandowskiego. Na obwodnicy Monachium często tracimy dużo czasu ze względu na powstające tu korki, bądź znaczne spowolnienie ruchu, lecz mimo tych trudności jest to najkrótsza i najszybsza trasa na południe, przynajmniej ze Szczecina. Monachium objeżdżamy dość szybko i przed granicą z Austrią krótki postój na zakup winiety na austriackie autostrady. Mijamy granicę i kierujemy się autostradą A12 na Innsbruck. Krótki postój na tankowanie, małą kanapkę, ciepłą herbatę i w trasę. Mamy szczęście, że jedziemy już nocą i ruch jest nieduży, przynajmniej na naszej stronie autostrady. Na przeciwnym pasie, ze względu na prace na autostradzie duże spowolnienie i korki. Pod Innsbruckiem zjeżdżamy z autostrady A12 na A13 w kierunku przełęczy i tunelu Brenner (Brennero) i kierujemy się na Bolzano. Po przejechaniu Brennero  i opłaceniu za tunel A12 przechodzi po włoskiej stronie w A22. Tuż przed północą po przejechaniu 950 km zmęczeni zatrzymujemy się na nocleg na stacji Asfinag Raststation Matrei West. Rankiem po szybkim śniadaniu ruszamy dalej i 22.09 około 12.30 jesteśmy przed wjazdem na kemping.

Mamy 30 min na wybór miejsca i ustawienie kampera, ponieważ od 13.00 do 15.00 na kempingu obowiązuje zakaz poruszania się pojazdami mechanicznymi. Zamknięte są szlabany i również wjazd i wyjazd jest niemożliwy. Wybieramy miejsce 5499 ponieważ wydawało nam się, że na tym miejscu staliśmy w ubiegłym roku. Niestety pomyliliśmy się, o trzy parcele. Skutkowało to ty, że ze względu na drzewa nie mieliśmy sygnału z satelity, zaś rok wcześniej na parceli nieco dalej ten sygnał był. Wniosek: trzeba czasem sprawdzić gdzie było się rok wcześniej. No cóż nasi rodzice, a o dziadkach nie wspomnę przeżyli całe życie bez telewizji satelitarnej i często byli bardziej szczęśliwi od nas, tak, że bez sygnału satelitarnego też da się żyć i to nawet czasem ciekawie. Ustawiamy więc kamper na parceli kierując się np. wschodem słońca lub sąsiadami. Pozostaje już tylko: wypoziomowanie go najazdami, podłączenie do prądu, zatankowanie wody, rozłożenie podłogi, zamocowanie markizy, wyjęcie krzeseł, złożenie stołu i nareszcie można odpocząć, jeśli oczywiście kochana małżonka nie ma innych planów. Na szczęście była wyrozumiała i pozwoliła po długiej i wyczerpującej podróży odpocząć przy piwku – co za ulga i jak to piwko lub drink w takich momentach smakują

 Opis dojazdu mam już nareszcie za sobą, chyba trochę za długi i nudny, podobnie jak większość kazań, ale mam nadzieję jakoś to wytrzymaliście i że następna część relacji z pobytu będzie trochę ciekawsza.

Jak już wspomniałem na początku, byliśmy tu rok wcześniej przez około 12 dni, dlatego kemping i jego okolice były nam już dość dobrze znane. Sam kemping posiada status pięciu gwiazdek i jest bardzo duży, około 3000 parceli, Na kempingu są nieco starsze i całkiem nowe bungalowy, parcele pod kampery i namioty. Parcele są wystarczające duże, zaś na kempingu wydzielono bardzo dużą strefę dla gości ze zwierzętami. Posiada on wszystkie udogodnienia: czyste i przestronne sanitariaty, pralki, suszarki, kilka placów zabaw dla dzieci, kilka wyjść na przyległą bardzo szeroką plażę, centrum z dobrze zaopatrzonymi sklepami, ogromny park wodny z 50 metrowym basenem, oraz kilkoma innymi basenami dla dzieci i dorosłych.

 W okolicy znajduje się dużo tras rowerowych, zaś z  przystani Puna Sabbioni można popłynąć do Wenecji i kilku leżących na pobliskich wyspach miasteczek. Ze względu na panujące latem wysokie temperatury oraz ceny polecam terminy wiosną lub jesienią. Po 20 września było ciągle ciepło, słonecznie, bez tłoku (nie trzeba rezerwować parceli z wyprzedzeniem) i dużo taniej. Uwielbiam pływanie, więc w basenie mogłem kąpać się do woli, szczególnie późnym popołudniem było mało pływających ( 1-3 osób na ścieżce). Woda była może trochę chłodniejsza, ale czysta i po zanurzeniu  i kilku sekundach bardzo przyjemna. Po przyjechaniu i wykonaniu wcześniej wymienionych czynności związanych z ustawieniem i podłączeniem kampera ruszyliśmy na przechadzkę po kempingu.

W ciągu 10 dniowego pobytu przeprowadziliśmy z dudkiem jeszcze jedną sesję zdjęciowa. Dudek chyba nie był do końca zadowolony bo przyskakał (tak przyskakał, a może przyspacerował bo latać mu się za bardzo nie chciało) pod nasz kamper gdy ja niestety byłem na basenie. Siedział i przez może 30 minut gapił się na moją żonę, a ona na niego, aż w końcu trochę rozczarowany poszedł sobie. Sprawdziło się powiedzenie mojego ukochanego dziadka: „ co Pan Bóg obiecał w lesie do domu przyniesie”.  W trakcie pobytu udało mi się dwa razy fotografować wiewiórkę rudą, która jednak była czarna i nie miała pędzelków na uszach.

Wiewiórki zarówno rude jak i te rude ale czarne były stałymi mieszkańcami na kempingu i szczególnie rankiem dokazywały ganiając się po drzewach. Jeśli pogoda pozwalała i morze było spokojne wtedy z przyjemnością szliśmy popływać i cieszyć się tym jak dzieci. Parasole i leżaki można było zarezerwować bez problemu, chociaż czasem gdy przyszliśmy później, te najbliżej wody były już zajęte. Wrześniowa pogoda była wymarzona na wycieczki rowerowe, nie za ciepło, nie za zimno jak w sam raz. Ja prawie codziennie rano, krótko przed lub po wschodzie słońca byłem już nad rozlewiskami laguny i wypatrywałem ciekawych ptaków.

Były czaple nadobne, siwe, ibisy czczone, kuliki, nieliczne bekasy, brodźce piskliwe, szczudlaki, szablodzioby, kormorany małe i czarne  i kilka innych gatunków.

Zauważalny był z każdym dniem wzrost liczb ptaków, myślę, że zimą dopiero robi się ciekawie, gdy zlatują się ptaki z północy na zimowiska, lub krótki odpoczynek w drodze do Afryki.

 Nagrodą był ostatni dzień, gdy już dojeżdżając do mokradeł usłyszałem charakterystyczny głos flamingów różowych. Przyśpieszyłem na rowerze jak nigdy i nawet trochę nieciekawy kierunek słonecznego światła nie popsuł mi ogromnej przyjemności ich oglądania i podziwiania. Oczywiście zrobiłem mnóstwo zdjęć by następnie wybrać z nich kilka moim zdaniem najciekawszych. 

Ponieważ moja żona Rybuś nie bardzo interesuje się fotografowaniem wszelakiego ptactwa, dlatego jeden dzień poświęciliśmy na wycieczkę i zwiedzanie leżących na pobliskich wyspach Burano, Murano i Torcello. Bilet całodniowy na transport publiczny kosztuje 25 Eur/osob. Miasteczka są bardzo urokliwie, szczególnie Murano jest bardzo kolorowe. Burano jest większe i również warte obejrzenia. Miasteczka najlepiej zwiedzać z samego rana, kiedy nie ma jeszcze tłumów turystów i można w ciszy podziwiać architekturę bardzo kolorowych domów i miejscowych przygotowujących się na najazd turystów.

Po dziesięciodniowym pobycie na kempingu, który kosztował nas równo 300 Eur. Udaliśmy się na południe do oddalonego około 165 km kempingu Holiday Village Florenz. Miejsce wybrałem ze względu na deltę rzeki Pad (Po) będącą, wg informacji zebranych oczywiście w Google najlepszym miejscem do fotografowania ptactwa w Italii zwanej po polsku Włochami. Przyznacie, że Italia brzmi dużo ładniej, bardziej poetycko niż Włochy (cóż to za słowo i kto to wymyślił ?). Mam nadzieję, że może ktoś z decydentów w końcu podejmie decyzję i zaczniemy używać Italia zamiast Włochy. Ponieważ dosyć szybko udało nam się dojechać do nowego kempingu, jak zwykle wykonaliśmy wszystkie czynności związane z ustawieniem i podłączeniem kampera. Po krótkim posiłku wsiadłem na rower i udałem się na rekonesans. Pojechałem w kierunku portu  o nazwie Porto Garibaldi, a następnie wjechałem na drogę SS309 Romean i pojechałem w kierunku miasta Ravenna. Jadąc obserwowałem okolicę po obydwu stronach drogi wypatrując ciekawych miejsc. Niestety, na mapie tego nie widać, ale wiele dróg dojazdowych do zbiorników wodnych było zamkniętych bramami, lub szlabanami z informacją o zakazie wjazdu, ponieważ były to tereny prywatne. Jadąc zauważyłem po lewej stronie ciekawe mokradła z flamingami, lecz słońce było jeszcze za wysoko na niebie i światło było zbyt jaskrawe. Postanowiłem pojechać jeszcze dalej i zawrócić tak, by być w tym miejscu za jakieś dwie godziny. Była niedziela i ruch na drodze SS309 nie był zbyt intensywny, a dodatkowo po obydwu stronach drogi było dosyć szerokie pobocze, więc jazda rowerem nie była zbytnio stresująca. Wracając omal nie wjechałem na przechodzącego przez drogę piżmaka i gdy przygotowałem aparat piżmak zniknął w przydrożnych zaroślach. Ciekawym miejscem na które natknąłem się po kilka kilometrów dalej była łąka na której żerowało przynajmniej kilkanaście bażantów, jednak miałem już zdjęcia tych ptaków zrobione z bliższej odległości, więc po krótkiej obserwacji tych przepięknie ubarwionych stworzeń (szczególnie jak zwykle płci męskiej, tylko u ludzi najczęściej jest odwrotnie) ruszyłem w kierunku zauważonych wcześniej flamingów.

Przed mostem na Canale Gobbino zauważyłem po prawej stronie brodzące młode flamingi, które są szare bez charakterystycznych jaskrawych barw, jak u flamingów dorosłych. Flamingi były za pasem krzewów i drzew i nie było możliwości podejścia bliżej, więc gimnastykowałem się, żeby znaleźć odpowiednie miejsce do ich sfotografowania. Zaraz za kanałem była ścieżka rowerowa prowadząca pod drogą , która umożliwiła mi dotarcie na lewą stronę, bezpośrednio nad rozlewiska i zrobienie serii zdjęć brodzącym flamingom.

Bardzo interesujące miejsce do fotografowania ptactwa i mam nadzieję jeszcze tam wrócić, tym bardziej, że niedaleko rozlewisk jest w miarę ciekawy kemping, również dla kamperów. Wracając już dosyć późno musiałem przejechać przez most przed Porto Garibaldi. Na moście był korek samochodów, a pobocze dosyć wąskie, więc skupiłem się bardziej na tym by któryś z samochodów nie zarysować, niż na patrzeniu pod koła. Niestety pechowo najechałem na ostrą krawędź i już wiedziałem, że chyba kilka kilometrów będę prowadził rower. Przeprowadziłem rower przez most, ale powietrz nie zeszło całkiem z przedniego koła, zaś tylne było O.K.  Jadąc ostrożnie bardziej na tylnym kole udało mi się dotrzeć przed samą nocą do kempingu. Rano w przednim kole totalny flak, więc przyjęliśmy to za oznakę, że fotografowania ptaków wystarczy i następnego dnia pojechaliśmy taksówką do niedalekiego miasteczka Comacchio. Dojazd taksówka nie był wcale droższy niż w Polsce. Umówiliśmy się z taksówkarzem, że przyjedzie po nas o określonej godzinie. Taksówkarz mówił niestety dobrze tylko po włosku, po angielsku tylko kilka prostych słów. Wysadził nas na przystanku autobusowym o nazwie Comacchio Trepponti i za ca 3 godz. Miał nas z tegoż przystanku odebrać.  Nazwa przystanku , jak się okazuje pochodzi od znajdującego się kilkadziesiąt metrów dalej słynnego mostu Ponte Dei Trepponti.

Most znajduje się dokładnie nad trzema kanałami, które się pod nim łączą. Miasteczko posiada przepiękna architekturę  i jest niskiej zabudowy, jak zresztą większość włoskich miasteczek. Ciekawą fasadę ma museum Museo Deta Antico oraz Basilica Concattedralle di San Cassiano Martire.

Po trzech godzinach spaceru i obiedzie ruszyliśmy na wcześniej wymieniony przystanek. Czekamy, czekamy, mija 20 minut po umówionym czasie, a tu nic. Dzwonię więc do recepcji kampingu, który umówił nam taksówkę z prośba o przedzwonienie do taksówkarza i wyjaśnienie. Po kilku minutach pani z recepcji oddzwoniła i poinformowała, że pan przeprasza za spóźnienie i za kilkanaście minut będzie. Pan taksówkarz przyjechał i wiezie nas swoim już leciwym Saabem na kemping. Żeby jakoś zagaić rozmowę powiedziałem, że Saab to super samochód i w Szwecji był bardziej ceniony niż Volvo (był, bo już go nie produkują). Na co Pan powiedział ile ma lat, ten samochód, a nie on oczywiście i dodał gazu. Jechał jak prawdziwy Włoch czyli Italiano, moja Rybuś najpierw go poinformowała po polsku, a jak to nie pomogło to swoim niemieckim, że aż tak bardzo to my się nie śpieszymy, po czym zaczęła szeptać różne modlitwy. Ja udawałem twardziela, ale czekałem kiedy to szaleństwo się skończy, na szczęście do kempingu nie było aż tak daleko. Przestałem już zachwycać się kilkunastoletnim Saabem, jego wyglądem i przyspieszeniem w obawie, że Pan jeszcze więcej wyciśnie z tego mustanga. Szczęśliwie dojechaliśmy w całości, a moja Rybuś szczęśliwa, że w jednym kawałku, więc dała mu jeszcze dodatkowy napiwek ponad umówioną wcześniej kwotę. Morał z tego na przyszłość, żeby nie zachwalać samochodu włoskiego taksówkarza i chyba każdego Włocha. Z radości, że jesteśmy cali, wypiliśmy nieco i doszliśmy do wniosku, że trzeba się wyspać i czas wracać do domu. Następnego dnia po śniadaniu zapłaciliśmy za kemping, który ogólnie był OK, ale nieco droższy od poprzedniego, chociaż mu nie dorównywał. Po kilkuset kilometrach drogi, głównie ze względu na silny wiatr i deszcz zatrzymaliśmy się na nocleg na parkingu przy autostradzie, a następnego ranka po śniadanku ruszyliśmy nach Stettin. Uwaga: ze względu na bardzo duży hałas od samochodów na autostradzie i parkingu zalecamy brać ze sobą zatyczki do uszu, w przeciwnym razie ze snu mogą być nici. Pozdrawiam ahoy, nie mylcie czasem z podobnym polskim zwrotem.

2 thoughts on “Marina di Venezia”

  1. Zazdroszczę szczególnie tego środkowego etapu. Klimat iście urlopowy. A zdjęcie różowych flamingów jest prześliczne 🙂

    1. Dzięki Miruniu, masz rację, dojazd i powrót nie są tak interesujące, jak sam pobyt. Szkoda, że nie można się tak szybko teleportować.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *